Przejdź do zawartości

Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego 01 (Gubrynowicz).djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziecinna to myśl! co... duma dziecinna!
Jam się sam rozbił piersią o granity,
Ale głos ani też lutnia — nie winna.
Cóż ty mi teraz pokazujesz swity,
Gdzie inna matka, i królowa gminna,       245
Dzieciątka swoje podnosi w błękity,
Tak lekko duchy podnosząca wolne,
Jakby z rąk brała piękne kwiaty polne.

Cóż ty mię smucisz tym pięknym widokiem
Tęcz i błękitów? za mną inna strona       250
I duchy, co się na pieśń zbiegły tłokiem,
Od których była już ogniem czerwona,
Ich tchem trująca, tętniąca ich krokiem.
Dobranoc! — harfiarz wasz posępnie kona!
Klnie wam i kona... precz straszydła stare!       255
O siostro! odpędź odemnie tę marę!

atessa.

W powietrzu widzę trzy...

poeta.

Trzy przyszły razem?

atessa.

Twój włos zjeżony operlił cię potem!

poeta.

Patrz! za cerkiewnym, o! tym bohomazem
Powietrze cale się wydaje złotem.       260
Zapewneś przyszedł od duchów z rozkazem?
Albo mi lirą powiedz — albo grzmotem!
Tak zwykle gadał — gdy mu się podoba,
To w jęku głosy te połączy oba.

Teraz nie mówi nic; lecz stoi srogi       265
I zda się, twarz mi swoją w pamięć wraża.
A tamten — patrzaj, tak piękny, jak bogi —
Który wygląda także na harfiarza,
Ale instrument ma bardzo ubogi,