— Teraz, kiedy jesteśmy sami, chciej mnie pan objaśnić, dokąd jedziemy?
— Najprzód do więzienia, panie komendancie — odpowiedział zapytany.
Canolles osłupiał.
— Jakto do więzienia? — wyrzekł nakoniec. — Czyś pan nie przybyłeś po mnie z rozkazu pewnej damy?
— Nie mylisz się pan.
— A tą damą jest pani wicehrabina de Cambes?
— Nie, panie; tą damą jest księżna de Condé.
— Księżna de Condé — zawołał Canolles.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Biedny młodzieńcze! — rzekła, usuwając się pędzącej karecie, jakaś kobieta i uczyniła znak krzyża świętego.
Canolles uczuł zimny dreszcz w całem ciele.
Dalej człowiek jakiś leciał z piką w lęku; przystanął na widok karety i żołnierzy!
Canolles wychylił się oknem; poznał go zapewne ów człowiek i pokazał mu pięść, z wściekłym wyrazem groźby.
— A cóż to jest! Czy poszaleli w waszem mieście — rzekł Canolles, na wpół z uśmiechem — czy stałem się od godziny przedmiotem ogólnej litości i nienawiści, że jedni mnie żałują, a drudzy grożą?
— O! mój komendancie — powiedział sierżant — ci, co pana żałują, dobrze czynią; ale i ci, co grożą, mogą mieć słuszność.
— Gdyby przynajmniej mógł to zrozumieć?
— Zaraz pan wszystko zrozumiesz — odpowiedział sierżant.
Przybyli do drzwi więzienia; Canlles wysiadł pośród ludu, zaczynającego się już zbierać tłumnie.
Zamiast do je ogadwnego mieszkania, zaprowadzonym został do izby, pełnej żołnierzy.
— Jednakeż — myślał Canolles — czas już bym wiedział, co to wszystko znaczy.
Wyjął dwa luidory z kieszeni, zbliżył się do jednego z żołnierzy i wsunął mu w rękę.
Żołnierz wahał się przyjąć.
— Weź śmiało, mój przyjacielu, bo pytanie jakie ci uczynię, bynajmniej cię narazić nie może.