Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/543

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wyjdź, matko — rzekł Roland. — Ona chce ze mną tylko mówić.
— Och, Boże, czyżby była jeszcze nadzieja? — wyszeptała pani de Montrevel.
Ale szept ten usłyszała Amelia.
— Nie, matko — odezwała się — Bóg pozwolił, żebym zobaczyła jeszcze brata; ale dziś w nocy już będę u Boga.
Pani de Montreveł załkała, lecz na znak Rolanda wyszła z Edwardem.
Roland zamknął drzwi i zbliżył się do wezgłowia łóżka umierającej.
Ciało jej już było prawie sztywne; ledwie znać było oddech. Tylko oczy szeroko rozwarte błyszczały, jakgdyby w nich ześrodkowało się życie.
Roland słyszał o tych dziwnych stanach, nazywanych ekstazą, które są tylko stanami kataleptycznymi.
Zrozumiał, że w takim stanie była Amelia.
— Siostro! — odezwał się. — Jestem, czego pragniesz?
— Wiedziałam, że przyjedziesz — odpowiedziała umierająca — czekałam na ciebie.
— Skąd wiedziałaś, że przyjadę?
— Widziałam, jak jechałeś.
Roland zadrżał.
— A czy wiedziałaś, po co przyjeżdżam?
— Tak. Dlatego też błagałam Boga, aby mi pozwolił wstać i napisać do ciebie.
— Kiedyż to?
— Ostatniej nocy.
— Gdzież list?
— Pod poduszką. Weź i czytaj.