Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/542

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wając mu się z drogi. Roland wszedł i klęknął koło matki.
Umierająca, z oczyma wzniesionemi w górę, nie dostrzegła go.
Zdawało się, że dusza jej już krążyła pomiędzy niebem a ziemią.
Pani de Montrevel oparła, płacząc, głowę na ramieniu syna.
Na płacz matki Amelia również nie zwróciła uwagi. Tylko, gdy udzielono jej ostatniej komunii, wyrzekła:
— Amen.
Znowu zadźwięczał dzwonek; ksiądz, a za nim administranci wyszli.
Wyszli też z pokoju wszyscy obcy.
Umierająca nie poruszyła się.
Po chwili Roland nachylił się do pani de Montrevel i wyszeptał:
— Chodźmy, matko; mam coś do omówienia.
Pani de Montrevel powstała i popchnęła Edwardka ku umierającej; chłopak zbliżył się i ucałował siostrę w czoło. Toż samo zrobiła matka i potem Roland. Amelia pozostała bez ruchu.
Gdy już wychodzili z pokoju, usłyszeli wyraźnie wymówione imię Rolanda.
Roland odwrócił się.
Amelia drugi raz wymówiła jego imię.
— Czy mnie wołasz? — zapytał Roland.
— Tak — odparła umierająca.
— Mnie tylko, czy i matkę?
— Ciebie tylko.
Głos jej bezdźwięczny, ale zupełnie wyraźny, brzmiał jak echo z zaświata.