Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bo to też zbyteczne, panie de Montrevel — odparł Złoty Sęk z wyszukaną grzecznością.
— A to dlaczego? — spytał Roland, wyczerpując siły w walce równie rozpaczliwej jak niepotrzebnej.
— Bo pan jest jeńcem.
Fakt był taki oczywisty, że nie było co odpowiedzieć.
— W takim razie zabijcie mnie! — krzyknął Roland.
— My pana zabić nie chcemy — odparł Złoty Sęk.
— Czegóż więc chcecie?
— Żeby nam pan dał słowo, iż nie weźmie już udziału w bitwie; za tę cenę puścimy pana i będzie pan wolny.
— Nigdy! — rzekł Roland.
— Przepraszam, panie de Montrevel — rzekł Złoty Sęk — ale pan postępuje nielojalnie.
— Jakto! — krzyknął Roland, nie posiadając się z gniewu — nielojalnie? Lżysz mnie, nędzniku, bo wiesz, że nie mogę ani się bronić ani ciebie ukarać.
— Nie jestem nędznikiem i nie lżę pana, panie de Montrevel; tylko mówię, że, nie chcąc nam dać słowa, pozbawia pan generała pomocy dziewięciu ludzi, którzy mogą mu być użyteczni a będą zmuszeni pozostać tutaj, by pana pilnować; nie tak to postąpił wobec was wielki łeb okrągły; miał dwustu ludzi więcej, niż wy, i odesłał ich; teraz zaś jest nas tylko dziewięćdziesięciu jeden przeciw stu.
Płomień przemknął po twarzy Rolanda; poczem okryła się bladością śmiertelną.
— Masz słuszność, Złoty Sęku — odparł Roland — poddaję się; możesz iść bić się z towarzyszami.
Szuanie wydali okrzyk radości, puścili Rolanda i rzucili się na republikanów, wymachując kapeluszami i karabinami i wołając:
— Niech żyje król!
Roland, wyzwolony z ich uścisku, ale rozbrojony materyalnie przez swój upadek a moralnie przez da-