Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/333

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ne słowo, poszedł na małe wzgórze i usiadł na płaszczu, jeszcze rozpostartym, który służył za obrus do śniadania.
Stamtąd widział bitwę z najdrobniejszymi szczegółami.
Cadoudal stał w strzemionach, śród ognia i dymu, podobny do szatana wojny, jak on nietykalny i nieprzejednany.
Tu i owdzie widać było zwłoki kilkunastu szuanów, rozproszone na ziemi.
Ale republikanie, ciągle zwarci w jedną gromadę, utracili już dwa razy więcej ludzi.
Ranni wlekli się po pustej przestrzeni, łączyli się, powstawali, niby połamane węże, i walczyli — republikanie na bagnety a szuanie na noże.
Ci ranni szuanie, którzy byli za daleko, by pójść w zapasy z rannymi, jak oni republikanami, nabijali nanowo karabiny, powstawali na kolano, dawali ognia i padali na ziemię.
Z obu stron walka była bezlitośna, nieustająca, zacięta; czuć było, że wojna domowa, to jest wojna bez łaski i miłosierdzia, otrząsała na pole bitwy zarzewie ze swojej pochodni.
Cadoudal okrążał na swoim koniu tę żywą redutę, strzelał z odległości dwudziestu kroków, to z pistoletów, to z karabinu, który ciskał po strzale, podnosząc znów nabity za powrotem.
Po każdym jego strzale padał człowiek.
Gdy po raz trzeci powtarzał ten manewr, przyjął go ogień plutonowy; generał Hatry przyjmował go z takimi honorami.
Jerzy znikł w płomieniu i w dymie, a Roland widział, jak padał wraz z koniem — jakgdyby runęli, rażeni piorunem.
Dziesięciu czy dwunastu republikanów wyłamało się z szeregów, stając przeciw tyluż szuanom.