Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To wcale nie żart, pułkowniku; czy sądzisz, że jestem taki nierozważny, iż puściłbym się na wyprawę podobną bez służby wywiadowczej?
— Powiedział mi pan, jeśli się nie mylę, że jeżeli zechcę widzieć pańskich ludzi, wystarczy, bym powiedział.
— Tak jest.
— A więc pragnę ich widzieć.
— Wszystkich, czy część tylko?
— Powiedziałeś, generale, że zabierasz ze sobą?...
— Trzystu.
— A więc pragnę widzieć stu pięćdziesięciu.
— Stój! — zawołał Cadoudal.
I, zbliżając dłonie do ust, huknął jak puhacz, następnie zaś wydał krzyk puszczyka; tylko przeciągły wrzask puhacza rzucił w prawo a krzyk puszczyka w lewo.
W tejże niemal chwili, po obu stronach drogi zaczęły się poruszać postacie ludzkie, które, przeskoczywszy przez rów, oddzielający drogę od zarośli, ustawiały się szeregiem po bokach koni.
— Kto dowodzi na prawo? — spytał Cadoudal.
— Ja, Wąsacz — odparł jeden z chłopów, podchodząc bliżej.
— Kto dowodzi na lewo? — powtórzył generał.
— Ja, Śpiewak Zimowy — odparł, zbliżając się, inny wieśniak.
— Ilu masz ludzi ze sobą, Wąsaczu?
— Stu.
— A z tobą ilu jest ludzi, Śpiewaku Zimowy?
— Pięćdziesięciu.
— Ogółem stu pięćdziesięciu zatem? — spytał Jerzy.
— Tak — odparli obaj wodzowie bretońscy.
— Czy twój rachunek się zgadza, pułkowniku? — spytał Cadoudal ze miechem.