Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój przyjaciel chciał tylko przekonać się, co się dzieje w nocy w klasztorze Kartuzów.
— Niepotrzebnie.
— Ja również niepotrzebnie to samo próbowałem przed nim. Dlaczegóż więc nic mi się nie stało? Widocznie chroni! pana jakiś talizman.
— Panie, muszę coś powiedzieć: chodzę prostemi drogami i po dniu, i dlatego nie znoszę tajemniczości.
— Szczęśliwi, którzy mogą chodzić przy świetle dziennem, panie de Montrevel.
— Otóż dlatego właśnie muszę panu powiedzieć, com sobie poprzysiągł. Wyjmując ów sztylet z piersi mego przyjaciela, przysiągłem, że pomiędzy mną a jego zabójcami toczyć się będzie walka na śmierć i życie. Przyznaję się, że dlatego głównie dałem panu słowo, które go czyni bezpiecznym, aby mu tę przysięgę zakomunikować.
— Mam nadzieję — rzekł Morgan — że zapomnisz pan o tej przysiędze.

—Nie. Pamiętać ją będę zawsze, przy każdej pomyślnej okoliczności, a pan, panie Morgan, będzie chyba tak uprzejmy i tę okoliczność mi nastręczy.
— W jaki sposób?
— A choćby przyjmując spotkanie ze mną w lasku Bulońskim, lub w Vincennes... Powiemy, żeśmy się bili np. z powodu... zaćmienia księżyca, które nastąpi w dniu 12-ym przyszłego miesiąca. Czy powód ten panu dogadza?
— Dogadzałby — odparł Morgan ze smutkiem w głosie — gdyby mi wogóle ten pojedynek dogadzał. Pan przysięgałeś. Otóż i my wtajemniczeni, wstępując do grona towarzyszów Jehudy, przysięgamy nie narażać swego życia, które nie do nas należy, lecz do sprawy.
— Ach tak! Więc zabijacie, ale się nie bijecie.
— Owszem, czasem się bijemy.