Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bądź pan łaskaw powiedzieć mi, w jakich okolicznościach mógłbym obserwować takie zjawisko?
— Bardzo prosto. Postaraj się pan być z kilkoma takimi straceńcami, jak pan, w dyliżansie, wiozącym pieniądze rządowe, broń tych pieniędzy, a będziesz się mógł z nami bić. Ale, wierzaj mi pan, lepiej nie wchodź nam w drogę.
— Czy to groźba? zapytał młody oficer.
— Nie, panie, to prośba.
— Czy specyalnie do mnie? Czy ponowisz ją wobec kogo innego?
— Nie, specyalnie do pana.
— Ach, więc mam szczęście wzbudzać w panu współczucie?
— Jakby w bracie — odparł łagodnie Morgan.
W tej chwili wszedł Bourrienne.
— Rolandzie, konsul cię wzywa.
— Zaraz, tylko odprowadzę pana do drzwi.
— Spiesz się. Wiesz, że nie lubi czekać.
— Proszę za mną — zwrócił się Roland do tajemniczego towarzysza.
— Oddawna jestem na pańskie usługi.
— Proszę zatem.
Przy drzwiach, wychodzących na ogród, Roland rzekł do Morgana:
— Dotrzymałem wiernie danego słowa. Dla uniknięcia nieporozumień, powiedzmy sobie, że słowo to dane było na raz tylko, na dziś.
— Tak zrozumiałem.
— A więc zwracasz mi pan słowo?
— Chciałbym go nie zwracać, ale pan możesz je wziąć z powrotem.
— Tego tylko chciałem. Do widzenia, panie Morgan.
— Pozwól, że nie powtórzę tego życzenia.