Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze. Ale broń weźmiesz?
— Tak, wezmę pistolety.
— Może weźmiesz moje?
— Nie, dziękuję; chociaż są one doskonałe, ale obiecałem sobie, że nie będę ich używał... Przynoszą mi one nieszczęście... Dobranoc, milordzie.
Uścisnąwszy dłoń gościowi, Roland wyszedł i wrócił do swego pokoju.
Uderzyła go jedna okoliczność: znalazł drzwi od pokoju swego otwarte, chociaż był pewien, że je zamknął, wychodząc.
Zaledwie wszedł do pokoju, gdy obecność tam siostry wszystko mu wytłómaczyła.
— To ty? — zapytał nawpół niespokojnie, napół ze zdziwieniem.
— Tak, to ja — odparła dziewczyna, a zbliżywszy się do brata i pocałowawszy go w czoło, rzekła:
— Nie pójdziesz, tam, nieprawda?
— Dokąd? — zapytał Roland.
— Do klasztoru.
— Masz tobie! A któż ci powiedział, że się tam wybieram?
— Znając cię, nie trudno jest odgandnąć twój zamiar.
— A dlaczegóż nie chcesz, bym tam szedł?
— Boję się, żeby ci tam co się nie stało.
— Ach, tak! Więc wierzysz w duchy? — zapytał Roland, utkwiwszy wzrok w siostrę.
Amelia spuściła oczy.
— Posłuchaj, Amelio — rzekł Roland. — Ta, którą znałem, córka generała de Montrevel, siostra Rolanda, jest zbyt rozumna, aby ulegać strachom, właściwym ciemnemu ludowi. Nie możesz chyba wierzyć w te bajdy o duchach, widmach, płomieniach i łańcuchach.