Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdybym w nie wierzyła, mój kochany, mniej bym się obawiała. Zresztą, dlaczegóż duchy, jeśli istnieją, miałyby na ciebie nastawać, na ciebie, któryś nikomu nie zrobił nic złego?
— Ach, zapominasz o tych, których zabiłem na wojnie lub w pojedynku.
Amelia potrząsnęła głową.
— Tych się nie boję.
— Czegóż więc się boisz?
Dziewczyna podniosła na Rolanda jak noc piękne oczy zapłakane i, rzucając się mu na szyję, zawołała:
— Nie wiem, ale trudno, boję się!
Brat podniósł opuszczoną głowę siostry i zapytał:
— Nie przypuszczasz chyba, że jutro pójdę walczyć ze strachami?
— Bracie! nie chodź do klasztoru — błagała wciąż Amelia.
— Czy to matka przysłała cię w tej sprawie? — Przyznaj.
— Ależ nie, bracie, nie! Matka nic mi nie mówiła. To ja sama domyśliłam się, że chcesz tam iść.
— Otóż wiedz, że pójdę tam.
— Nawet, gdybym cię błagała, abyś nie szedł? — zapytała Amelia, osuwając się na kolana.
— Oj, kobiety, istoty niezrozumiałe i tajemnicze, które proszą, drżą, płaczą, niewiadomo dla jakiego powodu!... Pójdę, Amelio, gdyż już tak postanowiłem... A teraz pocałuj mnie, nic się nie bój, a powiem ci sekret...
Amelia podniosła się, patrząc na brata z rozpaczą.
— Od roku mniej więcej doszedłem do wniosku — mówił młodzieniec, że prześladuje mnie nieszczęście: nie mogę umrzeć. Bądź więc spokojna.