Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Edward, najzapalczywszy i najmniejszy, najłatwiej przedzierał się przez gąszcza.
Tuż za nim posuwał się Roland. W końcu szedł sir. John, najrozważniejszy i najspokojniejszy.
Dzik, gdy zoczył myśliwych, przestał zwracać uwagę na psy. Utkwił krwawe oczy w ludzi i tylko wydawał groźne mruczenie.
Roland przez chwilę przypatrywał się temu widokowi, chcąc rzucić się z kordelasem na dzika.
Spostrzegł ten ruch sir John i powstrzymał Rolanda.
Tyczasem Edward prosił:
— Pozwól mi strzelać!
— No to strzelaj — rzekł Roland, odkładając strzelbę i wyciągając kordelas z pochwy. — Wał, ale uważnie!
— Bądź spokojny — odparł chłopak, zaciskając zęby, i podniósł lufę.
— Jeśli chybi lub tylko zrani — zauważył sir John — dzik rzuci się na nas, zanim się obejrzymy!
— Wiem, milordzie. Ale jestem przyzwyczajony do tego rodzaju polowania — odparł Roland, poruszając nozdrzami z błyszczącem okiem.
— Pal, Edwardzie!
Strzał padł na komendę. Lecz w tej samej chwili dzik, jak strzała, rzucił się w kierunku chłopca.
Rozległ się drugi strzał, lecz dzik sunął dalej.
Zagradzał mu jednak drogę Roland, który, przyklęknąwszy na jedno kolano, trzymał kordelas w pogotowiu.
Dzik i człowiek zwarli się. Rozległ się trzeci strzał, poczem usłyszano śmiech Rolanda.
— Milordzie! — wołał młody oficer — szkoda naboju;