Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mada ludzi, która, się zbliża, chce o czemś ze mną pomówić.
Istotnie, ludzie wychodzili z domów, tworzyli gromadki na ulicach i pokazywali sobie Rolanda.
Roland zadzwonił do bramy, prowadzącej na podwórze więzienne.
Odźwierny otworzył.
— To wy, ojcze Courtois? — zapytał młodzieniec.
A zwracając się do sir Johna:
Pięknę imię dla stróża więziennego, nieprawdaż, milordzie?
Dozorca popatrzał na młodzieńca ze zdziwieniem.
— Jakim sposobem pan zna moje nazwisko, a ja pańskiego nie znam?
— Znam nietylko nazwisko, ale wasze przekonania. Jesteście, ojcze Courtois, starym rojalistą.
— Panie! — zawołał z przestrachem dozorca — bez niemądrych żartów, jeśli łaska. Mów pan, czego chcesz.
— Ojcze Courtois! chciałbym odwiedzić celę, w której więziono moją matkę i siostrę, panią i pannę de Montrevel.
— Co! To pan Ludwik? — zawołał dozorca. — Wyrósł pan na ładnego chłopca.
— Uważacie? No to piękne za nadobne: córka wasza, Karolina, jest naprawdę ładna dziewczyna. Karolina jest panną służącą mojej siostry, milordzie.
— No, i dobrze jej tam; lepiej, niż tutaj, panie Rolandzie. Czy to prawda, że pan jest adjutantem generała Bonaparte?
— Niestety! mam ten zaszczyt. Wolelibyście, ojcze Courtois, żebym był adjutantem hrabiego d’Artois, albo księcia d’Angoulême?