Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ków, przepraszając go za nieprzyjemność w imieniu stowarzyszenia Jehudy. Zamieniłem ukłony z Barjolsem i księdzem de Rians, ukłoniłem się całemu towarzystwu i wyszedłem. Bagatela wszystko razem, ale zajęło mi to piętnaście godzin czasu. Sądziłem, że lepiej będzie spóźnić się, niż pozostawiać opinię publiczną w mylnem o nas mniemaniu. Czym dobrze zrobił?
Zebrani odpowiedzieli oklaskami.
— Uważam jednak — rzekł jeden z zebranych — że było nierozsądnie oddawać samemu pieniądze Picotowi.
— Kochany pułkowniku — odparł młodzieniec — włoskie przysłowie powiada: „Kto chce, sam idzie, kto nie chce — ten posyła“. Otóż chciałem i poszedłem.
— Taki osobnik, zamiast być ci wdzięczny, pozna cię, jeśli wypadkiem wpadniesz mu w ręce, a spotkanie takie może się skończyć obcięciem głowy.
— O, nie radzę mu poznawać mnie.
— A któż mu w tem przeszkodzi?
— Czyż myślicie, że takie wyprawy urządzam z twarzą odkrytą? Przecież nie zdejmuję maski wśród obcych. Czyż nie jesteśmy w pełni karnawału? Dlaczegóż nie mam przebierać się za Abellina, lub Karola Moora, jeśli pp. Gohier, Sieyes, Roger Ducos, Moulin i Barras przebierają się za królów Francyi.
— I do miasta wjechałeś w masce?
— I do miasta, i pod hotel, i do sali. Prawda, że miałem odsłonięty pas. Ale widzicie, jak pięknie jest on udekorowany.
Przy tych słowach młodzieniec odrzucił płaszcz i ukazał pas, za którym tkwiły cztery pistolety i krótki nóż myśliwski.