Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A potem z wesołością, która cechowała, zdaje się, całe zgromadzenie, dodał:
— Musiałem mieć wygląd straszny, nieprawdaż? Musieli mnie wziąć za nieboszczyka Mandrina, wracającego z gór Sabaudyi. A propos. Oto sześćdziesiąt tysięcy franków Jego Wysokości Dyrektoryatu.
I młodzieniec potrącił pogardliwie nogą walizkę, która wydała dźwięk metaliczny złota.
Potem wmieszał się w grupę przyjaciół.
Jeden z mnichów podniósł walizkę.
— Gardź sobie złotem, Morganie, chociaż je zbierasz; lecz wiem, że są dobrzy ludzie, wyczekujący tych sześćdziesięciu tysięcy franków z taką samą niecierpliwością, jak karawana na pustyni czeka na kroplę wody, która ją uchroni od śmierci.
— Nasi przyjaciele w Wandei? — zapytał Morgan. — Niech im służy! Egoiści. Sami się biją. Sobie wybrali róże, a nam zostawili kolce! A cóż to, czy nic nie dostają z Anglii?
— A jakże — zamruczał jeden mnich — w Quiberon dostali kule i mitraliezy.
— Nie mówię od Anglików, lecz z Anglii.
— Ani grosza.
— Zdaje mi się jednak — powiedział jeden z obecnych, że nasi książęta mogliby posłać trochę złota tym, którzy przelewają swą krew za sprawę monarchii. Czyż nie boją się, że Wandeja prędzej czy później zniechęci się i zaniecha poświęcenia się, za które dotychczas nie dostała, o ile wiem, nawet podziękowania?
— Wandeja, przyjacielu, — odparł Morgan — jest to ziemia szlachetna i nie zniechęci się, bądź pewien. Zresztą, cóżby to była za zasługa wierności, gdyby