Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/965

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szkuje w pokojach gościnnych, powinien je mieć przy sobie.
— Prawda, lecz dla odbycia drogi z Bondy do Paryża, nie potrzebnem jest świadectwo, jak sądzę.
— Jeżeli ktoś zajmie mieszkanie u przyjaciół lub własne, ale nie pokój w domu zajezdnym.
— A! istotnie, to też okażę je natychmiast, i szukać zaczął po wszystkich kieszeniach, lecz nie znajdując, odezwał się z udaną niecierpliwością:
— Gdzież je wetknąłem u djabła?
Policjant uczynił znak mający wyrażać, iż kto zaraz nie znajduje dowodów, nie odszuka ich nigdy, i dwom drabom z pałkami, w czarnych kapotach, zlecił straż nad podejrzanym człowiekiem.
— Do kroćset! wołał Gibasier, zostawić je musiałem w Bondy, przy przebieraniu się ze stroju gońca w strój pocztyliona.
— Co? co? ozwał się policjant.
— Tak, rzekł zbrodniarz, uśmiechnięty, szczęściem, nie potrzebuję żadnych papierów.
— A to jak?
— Nie potrzebuję. I, zbliżywszy usta do ucha urzędnika szepnął: Waszym jestem!
— Policjantem?
— Nie inaczej! przepuśćcie mnie więc.
— O! pilno ci widać, ptaszku.
— Śledzę kogoś, rzekł Gibassier, zmrużywszy figlarnie oczy.
— A któż to taki?
— Nader niebezpieczny spiskowiec!
— Czy tak? więc gdzież on jest?
— Do kata! tożeście go musieli widzieć, schodził przed chwilą, człowiek lat pięćdziesiąt, o siwiejących wąsach, włosy obcięte przy skórze, postawa rycerska... Nie spostrzegliście tej osobistości?
— Owszem.
— Otóż więc jego, nie mnie, przytrzymaćby należało!
— W istocie, tylko, że on posiadał co trzeba do utożsamienia osoby, a ty nie masz nic, więc zabieramy cię.
— Jakto być może?
— Jak najlepiej, czy sądzisz, że mi to uczyni przykrość?
— Mnie zatrzymujecie, mnie!