Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/966

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, ciebie.
— Mnie, wysłańca umyślnego pana Jackala?
— Gdzie dowód?
— Doskonale! otrzymacie go natychmiast.
— Złóż go więc.
— Ależ, tymczasem, mój ptak mi ucieknie.
— Zapewne, a i ty nie byłbyś od tego.
— Ja? poco? Widać zaraz, że mnie nie znacie... Ja miałbym uciekać. Przepraszam; obecne położenie moje bardzo jest przyjemne.
— Dość tego! zawołał urzędnik.
— Jakto dość, jak...
— Pójdź za mną, albo...
— Co za albo? pytał łotr drżący.
— Albo przyzwę pomoc wojskową!
— Kiedyż powiadam, ryczał pieniąc się Gibassier, iż należę do podwładnych pana Jackala.
Policjant spojrzał z miną wyrażającą: „Cóż to za głupiec!“ I wzruszył ramionami, czyniąc znak pomocnikom, którzy pomknęli z właściwą sobie wprawą.
— Strzeż się! przyjacielu, wołał pojmany.
— Nie jestem ja wielkim przyjacielem ludzi nieposiadających dowodów własnego pochodzenia.
— Pan Jackal ukarze cię surowo.
— Powtarzam, iż obowiązkiem moim jest odstawienie do prefektury ludzi nie mających świadectwa, czy paszportu, a więc i pana odprowadzić tam muszę, nic prostszego.
— Ależ powiadam, do stu tyś...
— Pokaż-no pan „oko“.
— Oko?... Dobre to bywa dla podrzędnych agentów, jak ty, mieć oko, ja zaś...
— Tak, masz pan dwoje oczu, rozumiem, co stanowi, iż lepiej rozpoznasz drogę, jaką postępować mamy, dalej więc! ruszajmy!
— Domagasz się tego koniecznie, wrzeszczał Gibassier.
— Tak sądzę, przynajmniej.
— Nie przypisuj przeto nikomu tylko własnej osobie zła, jakie cię spotka.
— Dosyć tej paplaniny, w drogę! pójdź pan, albo wezwę siłę zbrojną.
Sługa sprawiedliwości wydobył z kieszeni maleńką parkę kajdanków ręcznych