Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przyjacielu, już czas.
Kolomban wstał, zapalił dwie świece, jednę zostawił Karmelicie, a z drugą wszedł do pokoiku, gdzie stały węgle.
— Gdzie idziesz? zapytała Karmelita.
— Chcę, ażebyś umarła, rzekł Kolomban, ale nie chcę, ażebyś cierpiała.
Karmelita zrozumiała, że chodzi mu o jakieś przygotowania. Ale kiedy chciał drzwi za sobą zamknąć:
— Nie, mój kochanku, rzekła, oddal się odemnie, ale niech cię wciąż widzę.
Kolomban drzwi pozostawił otwarte. Zamiarem jego było wprzód rozpalić węgle w fajerce, w przyległym pokoju, ażeby pierwsze wyziewy węgla mogły ujść, a później dobywały się z nich tylko te subtelne miazmaty, które dochodzą aż do mózgu i zadają śmierć bez bólu.
Ile więc Karmelita podjęła ostrożności, ażeby szczelnie pozaciskać drzwi i okna, tyle podjął ich Kolomban, ażeby wszystkie pootwierać, dla wypuszczenia pierwszych wyziewów węglowych.
Karmelita patrzała za nim z uśmiechem. Ręce jej zwrócone były ku fortepianowi, tak jak młode ptaszęta zawsze jeszcze zwracają się ku swemu gniazdku. Błąkały się one harmonijnie po klawiszach.
Instrument, tylko co wydający jęki, jak ostatnie westchnienie, zdawał się budzić i walczyć przeciw śmierci i jak konający w ostatniej godzinie, przemawiał słowami przerywanemi i bez związku.
Karmelita nie spuszczała z oka Kolombana.
Upłynął kwadrans zanim rozpaliły się węgle; potem gdy wyszły już zbyt gęste wyziewy, Kolomban zamknął okno gabinetu, i oświetlony czerwonym odbłyskiem, postawił fajerkę pośrodku pokoju. Potem znów wrócił, by zamknąć drzwi gabinetu.
Karmelita wstała, a gdy fortepian wydał westchnienie, które na ten raz było istotnie ostatniem, poszła naprzeciw młodego człowieka.
Kolomban był blady i prawie chwiejący, wchłonął on te pierwsze wyziewy, których chciał oszczędzić Karmelicie.
Oplótłszy się rękami, usiedli na kanapie: tam to zamierzali umrzeć. Siedzieli tak kilka chwil, oczy w oczach, przy świetle świecy stojącej na fortepianie chłonąc swe ostatnie spojrzenia, kiedy uderzyła północ.