Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znajdującego dawnych znajomych, powitał go podaniem ręki.
— Na Hipokratesa! zawołał, pan Ludowik! Witam pana, jakżeż się pan miewa?
— Źle, odpowiedział ozięble młody doktor.
— Źle? zapyłał kreol. Przecież masz pan wiosnę na licach.
— Co to znaczy, panie, skoro czuję jesień w sercu.
— Masz pan zmartwienie?
— Więcej niż zmartwienie: boleść!
— Boleść?
— Głęboką.
— Mój Boże! biedny Ludowiku, czy straciłeś kogo z krewnych?
— Straciłem osobę jeszcze droższą.
— Cóż jest droższego od krewnych?
— Przyjaciel, gdyż jest rzadszy.
— Czy ja go znałem?
— Bardzo dobrze.
— Jeden z naszych szkolnych kolegów?
— Tak jest.
— A! biedny chłopiec! zawołał Kamil z najwyższą obojętnością. Jakżeż się nazywał?
— Kolomban, odparł sucho Ludowik i skłoniwszy się lekko, odwrócił od Kamila.
Kreol miał ochotę pochwycić go za gardło, lecz jak już powiedzieliśmy na innem miejscu, zawiele miał na to rozumu; pojął, iż jest na fałszywym gruncie, to też wykręciwszy się na obcasie, odłożył gniew swój na inny raz.
W istocie, Ludowik miał słuszność dziwić się, iż Kamil tak mało zasmucił się wypadkiem śmierci Kolombana. Lecz jakże miał być zmartwiony jego śmiercią, skoro o niej nie wiedział? Biedny Kolomban, taki młody, taki piękny i silny, na co mógł umrzeć?
Kamil szukał oczyma Ludowika, aby mu powiedzieć, iż nie wie o niczem i wypytać się o szczegóły śmierci ich wspólnego przyjaciela. Ale ten znikł mu z oczu. Gdy gonił za Ludowikiem, spojrzenia jego padły na młodzieńca, którego sympatyczne rysy zdawał sobie przypominać, nie mógł tylko nadać nazwę tej twarzy. Widział go, był tego pewnym, znał go, był przekonanym.
Jeśli w szkole prawa, co jest prawdopodobnem, to ten