Strona:PL Dumas - Kalifornia.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zywał mi na sępów wrzeszczących nad naszemi głowami. Wypaliłem w najliczniejszą gruppę, jeden z sępów ugodzony spadł wężykowało. Niezwłocznie inne wzbiły się w górę, nie tracąc nas z oczu.
Zapytałem Aluny, jakim sposobem mogliśmy się spotkać. Była to rzecz bardzo prosta; stosownie do mego zlecenia, udał się o świcie rozpoznać miejsce w którem strzeliłem do łosia; jak przewidziałem, zwierz był raniony, co łatwo było rozpoznać po śladzie farby, jaki pozostawił w swej ucieczce. Aluna udał się w trop za tym śladem.
Jako dobry myśliwy rozpoznał niezwłocznie, że zwierz nie tylko że był raniony, lecz nadto w dwóch miejscach, to jest w szyję i w zadnie udo. W szyję dla tego, ponieważ gałęzie w wysokości sześciu stóp zafarbowane zostały. W zadnie zaś udo dla tego, ponieważ gdy łoś przebywał miejsca piaszczyste, Aluna widział tylko ślady trzech nóg, czwarta zaś zamiast podpierania, wlokła się kreśląc na piasku niekształtne wyżłobienie, skropione kroplami farby. Wniósł więc zatem, że zwierz tak dalece raniony, nie może ubiedz daleko, puścił się za nim w pogoń.
O ćwierć mili prawie, spostrzegł stratowaną trawę i obficie zbroczoną farbą, zwierz wycieńczony na siłach zatrzymał się na chwilę. Za zbliżeniem się Aluny dopiero powstał i biegł dalej. Wtedy także sępy, według swego zwyczaju, gdy zwierz jest ranny, ścigały go dopóki nie padnie. Ten to lot, którego przyczyny nie pojmowałem, wiódł mnie równie jak Alunę, znającego tajemnicę jego. Nieszczęściem dla sępów, w chwili, gdy sił pozbawiony łoś miał się już powalić