laską, którego czasem wyprzedzały jeszcze dwa groźne psy.
Dwukonna kareta, której właściciel szepnął do ucha gwardzisty jakieś hasło, zajechała z kolei na pusty plac przed klasztorem.
Konni posuwali się stępa, górując nad tłumem i docierali do celu po niezliczonych zderzeniach, potrąceniach i niechętnych pomrukach.
Piesi, dusząc się i popychając, zbijali się w niektórych miejscach tak gęsto, że unoszeni przez sąsiadów nie dotykali nogami ziemi. Inni chcieli się już wydostać z tłoku, a znalazłszy przejście, wymykali się, ciągnąc za sobą rodzinę, składającą się prawie zawsze z gromady kobiet; paryżanie, jedyni z pomiędzy wszystkich narodów, chcą i potrafią prowadzić je zawsze, wszędzie i na wszystko i zapewnić im traktowanie z szacunkiem a bez przesady.
A człowiek z ludu, z bosemi nogami, ze szczątkami czapki na głowie i spodniami przytrzymanemi sznurkiem, rozpycha się łokciami; zgrzany, lecz nie znużony, wybuchając co chwila zgrzytliwym śmiechem, toruje sobie drogę w tłumie tak łatwo, jak Guliwer w zbożu Liliputów.
Gilbert nie był ani magnatem, jeżdżącym czwórką, ani znacznym urzędnikiem we własnym pojeździe, ni konnym wojakiem, ni mieszczaninem, ni proletarjuszem. Niechybnie zostałby uduszony lub zgnieciony. Lecz pod protekcją mieszczan nabrał pewności.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/715
Wygląd
Ta strona została przepisana.