Strona:PL Dumas - Hrabina Charny.djvu/505

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wany hołd, który w każdej innej okoliczności napełniłby radością jego serce?
Myślał o tej wyniosłej kobiecie, nietroszczącej się wcale o niego, i wzrok jego szukał w ścieśnionej gromadzie ludzi koło domu, czy nie zobaczy lokaja w niebieskiej liberji, przybywającego od strony bulwarów. Wszedł do pokoju z sercem ścieśnionem.
Zmrok zapadł, a dotąd nie widział nikogo.
Wieczór upłynął tak samo jak i dzień.
Niecierpliwość Mirabeau zamieniła się w ponurą gorycz. Serce straciwszy nadzieję, nie wybiegało już naprzeciw dzwonka ani młotka. Nie; czekał z ponurą twarzą, na ten obiecany dowód współczucia, który nie przybywał.
O jedenastej, Teisch oznajmił doktora Gilberta.
Doktór wszedł uśmiechnięty, lecz zaraz przeraził się wyrazem twarzy Mirabeau.
Twarz ta była wiernem zwierciadłem boleści duszy.
Gilbert domyślił się wszystkiego.
— Czy nie przysłano? — zapytał.
— Skąd? — rzekł Mirabeau.
— Wiesz dobrze, o czem chcę mówię, hrabio.
— Ja? Nie, na honor!
— Z zamku... od niej... w imieniu królowej?
— Bynajmniej, doktorze; nie był nikt.
— Niepodobna! — rzekł Gilbert.
Mirabeau wzruszył ramionami.
— Naiwny człowieku! — szepnął.
Potem, chwytając konwulsyjnie rękę Gilberta, zapytał.
— Czy chcesz abym ci powiedział, coś dziś robił, doktorze?
— Ja. — rzekł doktór. — Robiłem dzisiaj prawie to, co i zawsze.
— Nie, bo codzień nie chodzisz do zamku, a dziś tam byłeś; nie bo codzień nie widzisz królowej, a dziś ją widziałeś; nie, bo codzień nie pozwalasz sobie dawać jej rad, a dzisiaj jej radziłeś.
— No, proszę! — rzekł Gilbert.