Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żale kadłubem, gdy smagał kulących się i wrzeszczących barbarzyńców. Wtem ostrze włóczni wysunęło się z za skały, pchnięty znienacka kapłan osunął się na łokcie i na kolana, a horda przeszła po nim, biegnąc ku mniej opornym ofiarom. Noże błysnęły im przed oczyma, brutalne ręce chwyciły ich za przeguby dłoni i za gardła, poczem ze zwierzęcą pasyą zwleczono ich z urwiska do miejsca, gdzie czekały wielbłądy. Francuz wymachiwał zdrową ręką i wykrzykiwał: „Vive le Calife! Vive le Mahdi!“ póki uderzenie kolbą w plecy nie zmusiło go do milczenia.
Zbici w bezbronną trzódkę u skały Abu-Sir stali ci ludzie dzisiejsi, pochwyceni w drapieżne szpony siódmego stulecia. Bo prócz karabinów, jakie mieli w ręku, nic nie różniło rabusiów od wojowników pustyni, którzy pierwsi przynieśli arabski sztandar z półksiężycem. Wschód się nie zmienia i derwisze nie byli mniej waleczni, ani mniej okrutni lub fanatyczni, niż ich przodkowie. Stanęli półkolem, oparci na strzelbach i dzidach i pałającemi oczyma wpatrywali się w smutne postaci schwytanych. Mieli na sobie coś w rodzaju mundurów, żółte z niewyprawianej skóry buty i białe tuniki z wszytemi bronzowemi łatami. Czerwone turbany obejmowały im głowy i karki, tak że