Przejdź do zawartości

Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„Niech się panie nie boją“ — wołał pułkownik — „jest doskonale zabity, ręczę za to. Przykro mi, że musiałem to zrobić w obecności pań, ale ten człowiek był niebezpieczny. Miałem prócz tego i własny interes, żeby się z nim porachować, bo to on próbował zdruzgotać mi żebra rewolwerem. Liczę, że się pani nic nie stało?“ — zawołał z daleka do panny Adams. — „Chwileczkę tylko, biegnę do pani“.
Ale amerykanka wyszła bez szwanku, bo głazy były tak wielkie, że z małej wysokości stoczyła się ze swego wielbłąda. Sadie, pani Belmont i pułkownik schodzili ku niej, skacząc po kamieniach. Pannę Adams zastali już na nogach — powiewała ku nim tryumfalnie strzępami zielonego welonu.
„Wiwat Sadie! Wiwat drogie, kochane dziecko“! — wykrzykiwała. — Jesteśmy nareszcie ocaleni!“
„Tak, tak ocaleni“, — huczał pułkownik i wszyscy wpadli w szał radości.
Lecz Sadie nauczyła się więcej myśleć o innych w tych dniach próby. Otoczyła ramionami panią Belmont i przytuliła policzek do jej twarzy.
„Drogi, słodki aniele“ — szeptała „jak możemy się cieszyć, kiedy pani, kiedy pani......“
„Przecież ja w to nie wierzę“ — krzyknęła mężna irlandka. — „I nie uwierzę nigdy, dopóki