Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny skalnej wybłysnął snop płomieni i gruchnęły wystrzały. Rabusie wpadli w zasadzkę. Emir przewrócił się, ale podniósł się znowu i dalej dawał znaki. Na jego długiej białej brodzie widniała plama krwi.
Pokazywał coś i gestykulował, ale niepodobna było zrozumieć, o co mu idzie. Jego żołnierze jedni zaczęli się tłoczyć z powrotem ku ujściu wąwozu, drudzy, jadący w tyle pchali się naprzód. Niektórzy zeszli z wielbłądów i z szablami w ręku zaczęli się piąć ku śmiercionośnej linii ognia, ale rażeni kulami staczali się jeden po drugim, ze złomu na złom, aż do dna skalnego jaru. Nie strzelali dobrze. Jeden z murzynów wdarł się bezbronny na stok i dopiero przed samym wierzchołkiem otrzymał cios w głowę kolbą karabinu. Emir stoczył się z głazu i leżał jak pomiętoszony gałgan, jak łaciasty materac na dnie żlebu. A kiedy połowa oddziału padła, i ci sfanatyzowani ludzie zrozumieli nareszcie, że walka jest dla nich zabójcza, że muszą z tej piekielnej cieśni wywikłać się koniecznie na otwartą przestrzeń. Zaczęli gnać galopem przez wąwóz, a okropnie było patrzeć na wielbłądy, galopujące po kamienistych rozpadlinach. Przerażenie samego zwierzęcia, jego niezgrabne susy, z wszystkiemi nogami w po-