Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cała czarna z wyjątkiem błyszczącego rąbka szkarłatu na głowie. Nie mogło być napewno dwu takich krótkich, pękatych figur, ani dwu takich wielkich, ziemistych twarzy na pustyni libijskiej. Pochylony naprzód, zdawał się z przejęciem zaglądać w głąb wąwozu. Poza jego i sylweta przypominały karykaturę wielkiego Napoleona.
„Czy to może być on?“ „Musi być on! — I jest!“ — wołały panie — „Widzi pan? patrzy na nas i macha ręką“.
„Wielkie nieba! Zabiją go! Zejdźcie, księże, bo was zastrzelą“ — ryczał pułkownik. Ale z jego suchej krtani wychodził tylko niezrozumiały bełkot.
Kilku derwiszów zauważyło dziwną zjawę na turni i odpasało rewolwery, w tej samej chwili jednak długie jakieś ramię wysunęło się z poza księdza, ciemna ręka chwyciła go za ubranie i zniknął w mgnieniu oka. Niżej, na przełęczy, akurat pod miejscem, na którem stał przed chwilą, ukazała się wysoka postać emira Abderrahmana. Wskoczył na głaz i krzyczał i dawał znaki rękoma, ale głos jego utonął w przeciągłej strzelaninie, jaka huknęła z obu stron przełęczy. Podobna do baszty turnia najeżyła się lufami, a powyżej cyngli zawisły czerwone fezy. I z przeciwległej ścia-