Przejdź do zawartości

Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raźnie jakieś światełko. Kiedy smutne ich oczy czepiały się tego drżącego czerwonego punkciku w ciemnościach, przejechali krawędź zaklęśniny i odrazu otoczyła ich wielka głucha, zalana księżycem pustynia, a z oazy, którą opuścili, nie zostało śladu. Aksamitne, granatowe niebo z migotliwemi gwiazdami zlewało się kołem z mroczną równią.
Kobiety jechały w głuchej rozpaczy i pułkownik milczał, bo i cóż mogli mówić ze sobą? Wtem nagle wszyscy czworo podskoczyli na siodłach, a Sadie wydała okrzyk grozy. W ciszy nocnej rozległ się za ich plecami ostry strzał, potem drugi i trzeci, później kilka naraz, a po przerwie jeszcze jeden, ostatni.
„To może wybawcy! To może egipcjanie!“ krzyknęła pani Belmont z nagłym błyskiem nadziei — „panie pułkowniku, czy pan nie przypuszcza, że to egipcjanie?“.
„Tak, tak“ — jęczała Sadie — „to muszą być egipcjanie“.
Pułkownik zaczął nasłuchiwać, ale znowu zaległa cisza. Zdjął kapelusz z uroczystym wyrazem twarzy.
„Nie mamy się co łudzić, proszę pani. Lepiej spojrzeć prawdzie w oczy. Przy-