Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rowany. W świetle ogniska mógł widzieć twarze arabów. Byli to sami baggarowie, ludzie bez miłosierdzia i nie do przekupienia. Tippy Tilly ze swoimi musiał był odjechać z pierwszą partją. Nieugięty żołnierz po raz pierwszy stracił nadzieję.
„Żegnajcie towarzysze, niech was Bóg błogosławi“ — wołał, kiedy murzyn pociągnął za uzdę jego wielbłąda, aby zrównać go z resztą jeźdźców. Kobiety jechały za nim w stanie nie do opisania. Odjazd ich był ulgą dla tych, którzy mieli zostać.
„Jestem szczęśliwy, że odjechał“ — zwierzył się z serca Stephens.
„Tak, tak, to o wiele lepiej“ — przyznał Fardet. — „Jak długo będą nas jeszcze trzymali?“
„Już teraz niebardzo długo“ — odparł Belmont ponuro, kiedy arabowie stłoczyli się koło nich.
Pułkownik i kobiety obejrzeli się jeszcze, dojechawszy do skraju oazy. Pomiędzy strzelistemi pniami palm błyszczało ognisko, a nad zwartą gromadą arabów bieliły się trzy kapelusze. W chwilę potem wielbłądy puściły się truchtem, i, gdy obrócili się znowu, kotlinka palmowa wyglądała już tylko jak czarna plama, z której wnętrza dobywało się niewy-