Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jaciele opuścili nas, ale odeszli jak dzielni ludzie“.
„Ale dlaczegóż strzelaliby? Mieli... mieli dzidy“ — drżała mówiąc te słowa.
„To prawda“ — przyznał pułkownik. — „Nie chciałbym za nic w świecie odbierać pani tych istotnych podstaw nadziei, ale z drugiej strony nie powinniśmy sami gotować sobie gorzkich zawodów. Gdyby to był naprawdę atak, musielibyśmy usłyszeć odpowiedź. Zresztą egipcyanie byliby przypuścili forsowny szturm. Niemniej jednak, rzeczywiście jest dziwne, że, jak pani zauważyła, trwonią naboje. — Rany boskie! Widzą panie?“
Wyciągnął rękę w kierunku wschodnim. Po olbrzymiej równi przesuwały się cicho i ukradkiem dwa cienie, majaczące na jaśniejszem tle pustyni. To nikły, to wypływały śród falujących rozłogów, wyglądało jakgdyby uciekały od arabów. Naraz zatrzymały się na szczycie piaszczystego pagórka i jeńcy mogli zobaczyć dokładnie na tle nieba dwu ludzi na wielbłądach, którzy siedzieli okrakiem jak na koniach.
„Wielbłądzi korpus egipski“! — zakrzyknął pułkownik.
„Dwu ludzi“! — jęknęła panna Adams głosem rozpaczy.