Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dy pierwszej partji towarzyszy. Przysadzisty adjutant, mułła i jakichś dwunastu derwiszów zostało z jeńcami. Nie wsiedli na wielbłądy, bo oni to odegrać mieli rolę katów. Trzej mężczyźni patrząc na siebie, wiedzieli, że piasek opadł już bardzo nizko w klepsydrze ich życia. Ręce mieli jeszcze zawsze skrępowane, ale straż już ich puściła. Podeszli wszyscy trzej do wielbłądów, pożegnać się z kobietami.
„Wszystko skończone, Noro“ — zaczął Belmont. — „Smutna to rzecz, jeżeli były widoki odsieczy, ale cóż, trudno, robiliśmy, co się dało“.
Poraz pierwszy żona nie zdołała zapanować nad sobą. Ukryła twarz w dłonie z konwulsyjnym łkaniem.
„Nie płacz, żoneczko. Dobrze nam było razem. Pozdrów odemnie wszystkich znajomych w Bray. Przypomnij mnie pamięci ciotki Amy Mac Carthy i Blessingtonów. Zobaczysz że byt będziesz miała zabezpieczony, nawet odłożyć da się coś niecoś, ale w sprawach majątkowych chciałbym, żebyś się radziła Rogera. Pamiętaj o tem“.
„O John, ja nie mogę żyć bez ciebie“. — Przejęty jej cierpieniem nawet ten mocny człowiek załamał się i przycisnął twarz do włochatej szyi wielbłąda. Oboje szlochali beznadziejnie.