Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stephens tymczasem podszedł do wielbłąda Sadie. Widziała z góry jego wynędzniałą, poważną twarz, majaczącą w pomroce.
„Niech pani nie lęka się o ciocię i o siebie samą“ — mówił — „Jestem pewny, że państwo będą uratowani. To już rzecz pułkownika. Egipcjanie nie mogą być daleko. Liczę, że napijecie się jeszcze jak należy przed opuszczeniem źródeł. Chciałbym dać cioci kurtkę, bo w nocy będzie zimno, ale boję się, czy będę ją mógł ściągnąć. Niech weźmie odemnie trochę chleba, będzie go miała na jutro rano“.
Mówił zupełnie spokojnie, jakgdyby układał program majówki. Nagła fala zachwytu dla jego spokojnego bohaterstwa zalała jej wrażliwe serce.
„Jak pan nic nie ma w sobie samolubstwa!“ — zawołała — „Co tam mówić o świętych! Stoi pan w samem obliczu śmierci i myśli tylko o nas“.
„Chciałbym powiedzieć pani jeszcze ostatnie słowo, panno Sadie, jeżeli pani pozwoli. Byłoby mi o wiele lżej umierać. Często pragnąłem mówić o tem, ale myślałem, że może pani będzie się śmiała, bo przecież pani nigdy nic nie brała na seryo, prawda? To zupełnie zrozumiałe wobec pani wesołości, ale