Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go nie zrobią. Nie pasuj się z nimi, bo się zemszczą“.
Wszyscy czterej mężczyźni byli zropaczeni, widząc, że zabierają kobiety. Męczarnie, jakie przeszli dotąd, były niczem w porównaniu z tą chwilą. Sadie i ciotka wyglądały jakby na wpół obłąkane ze strachu. Tylko pani Belmont trzymała się dzielnie. Kiedy wszystkie trzy już siedziały, wielbłądy podniosły się i podeszły za drzewa, koło których stali czterej mężczyźni.
„Mam w kieszeni pistolet“ — mówił Belmont, patrząc na żonę. — „Dałbym życie za możność dostarczenia ci go“.
„Zachowaj go, John, może ci się przydać jeszcze. Ja się niczego nie boję. Odkąd się pomodliłam, czuję jakgdyby skrzydła anioła stróża nad nami“. Sama była niby anioł stróż, kiedy, obróciwszy się ku omdlewającej Sadie, starała się wlać otuchę w jej zrozpaczone serce.
Krótki, pękaty arab, który prowadził był aryergardę Wad Ibrahima, podszedł do emira i mułły. Naradzali się spólnie, od czasu do czasu zerkając ku jeńcom. Emir zwrócił się do Manzora.
„Naczelnik chciałby wiedzieć, który z panów jest najbogatszy?“ — zapytał dragoman.