Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skowemu, ale szpakowata, niegolona broda opadła mu na piersi. Fardet przyglądał się klęczącym towarzyszom, potem wzrok jego przeniósł się na nasrożone twarze emira i mułły.
Sapristi“ — mruknął. — „Myślą może, że francuz się ich boi?“ — I ostentacyjnie żegnając się, ukląkł obok innych. Tak tych siedem nieszczęsnych, umęczonych ofiar klęczało, wyczekując kornie przeznaczenia pod czarnym cieniem palm.
Emir zwrócił się do mułły z drwiącym uśmiechem i pokazał mu wynik jego zabiegów. Poczem na jego rozkaz w jednej chwili ujęto wszystkich czterech mężczyzn, i skrępowano im ręce pętlicami z powrozów. Fardet wrzasnął, bo powróz wszedł mu w otwartą ranę. Inni znieśli cios z godnością.
„Wszystko państwo popsuli. I mnie zgubili razem z sobą“ — krzyczał Manzor, załamując ręce. — „Kobiety mają siadać na te trzy wielbłądy“.
„Nigdy“ — krzyknął Belmont. — „Nie damy się rozłączyć“. — Zaczął szarpać się nieprzytomnie, ale po wszystkiem co przeszedł, był za słaby i dwu zbirów chwyciło go pod ramię.
„Spokojnie, John“ — upominała żona, kiedy ją prowadzono do wielbłąda. — „Nic mi złe-