Przejdź do zawartości

Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powiedział coś i jeden z arabów uderzył Fardeta po ramieniu grubą rękojeścią włóczni.
„Dosyć tych bzdurstw“ — mówił duchowny z gniewem. — „Czy jesteśmy dorośli ludzie, czy niemowlęta, że pozwalasz sobie obełgiwać nas w taki sposób? Macie krzyż i koran — wybierajcie“.
Fardet bezradnie obejrzał się na towarzyszy.
„Nic więcej nie mogę; żądaliście pięciu minut — zrobiłem swoje“ — rzekł do pułkownika Cochrane’a.
„I może wystarczy“ — odpowiedział oficer. — „Oto emirowie“.
Jeździec, którego przybycie słyszeli, podjechał do wodzów i zdawał im raport, wskazując palcem w kierunku, z którego przyjechał. Nastąpiła krótka wymiana zdań między dowódcami, poczem obaj podeszli do gromady, skupionej dokoła jeńców. Chociaż zaprzańcy i barbarzyńcy, ci dwaj ludzie, kroczący w półmroku przez gaj palmowy, naprawdę posiadali w sobie majestat. Stary drapieżnik wzniósł dłoń i zaczął przemawiać szybko, urywanemi zdaniami, dzika tłuszcza odszczekiwała mu, jak psy myśliwcowi. Ogień żarzący się w jego zuchwałych oczach, odbijał się w setkach innych źrenic. Kto to widział, mógł