Przejdź do zawartości

Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skazitelnie czystem i suchem powietrzu. Długa karawana wlokła się pod takt ociężałych kroków wielbłądów pociągowych. Daleko na skrzydłach jechały podjazdy, przepatrując pustynię za sobą, z rękami przy oczach.. Z odległości wyglądało to, jak gdyby dzidy i karabiny wyrastały z samych postaci arabów, proste i cienkie, niby druty do pończoch.
„Zdaniem pana, jak daleko jesteśmy od Nilu?“ — zapytał Cochrane. Jechał z głową wciśniętą w ramiona i wzrokiem utkwionym badawczo we wschodnim skraju widnokręgu.
„Z dobre pięćdziesiąt mil“ — odpowiedział Belmont.
„Nie sądzę“ — zaprzeczył pułkownik. — „Nie jechaliśmy naogół dłużej nad piętnaście czy szesnaście godzin, a wielbłąd, o ile nie idzie kłusa, nie robi więcej niż pół trzeciej mili na godzinę. Byłoby to razem dopiero czterdzieści mil, ale i tak się boję, że na odbicie już jest za daleko. Nie wiem, czyśmy wiele wskórali przez tę zwłokę. Na co możemy jeszcze liczyć? Niema co, trzeba się będzie pogodzić z losem.“
„Nigdy w życiu!“ — uniósł się mężny irlandczyk. — „Jeszcze mamy masę czasu do południa. Hamilton i Hedley z Korpusu Wielbłądziego to zuchy chłopaki, napewno lecą