Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ VII.

Nie było nic na ich drodze, kiedy tak ciągle posuwali się naprzód, coby dało poznać, że nie jest to już to samo miejsce, w którem wczoraj wieczorem zastał ich zachód. Pas fantastycznych, czarnych pagórków z pomarańczowemi plamami piasku, — dobrze im znane obramowanie rzeki, — już się dawno skończyło. Teraz leżała na wszystkie strony bura, falista, żwirowata pustynia, bałwany o grzywach z utoczonych, lśniących krzemieni, gdzieniegdzie z lichą kępką trawki wielbłądziej. I tak było aż po skraj widnokręgu, do owej wzniesionej nieco linji błękitnawych wzgórz. Słońce nie stało dotąd bardzo wysoko, dzięki czemu nie było jeszcze wczorajszego kłującego światła i cały rozległy, płowy krajobraz w liljowej oprawię występował w nie-