Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zać, że ciotka zrobiła mu przysługę, kładąc jego ubranie, w rzeczywistości jednak doskonale widać było, że nadrabia miną. Wszakże tyle w tem było prawdy, że mniej od innych czuł zimno, bo w sercu palił mu się ogień i dziwna radość mieszała do wszystkich klęsk, tak, że nie umiałby odpowiedzieć, czy ta przygoda była największem przekleństwem, czy największem błogosławieństwem w jego życiu. Na statku, wobec młodości Sadie, jej urody, wesołości i inteligencji, uważał, że w najlepszym razie może być tolerowany. Ale tu poczuł, że naprawdę może jej się na coś przydać, że zwraca się do niego jak do naturalnego swego opiekuna, a nadewszystko sam zdobył przeświadczenie, że pod całym balastem, jakim przytłoczyła go sztuczna tresura, jest silnym i do życia stworzonym człowiekiem. Maleńka iskierka szacunku dla samego siebie zaczęła rozgrzewać mu krew. Zmarnował, prawda, w swoim czasie młodość własną, ale teraz, kiedy już był człowiekiem średnich lat, młodość ta zajaśniała przed nim jak piękny późny pąk.
„Zdaje się, że pana to wszystko cieszy“ — zwróciła się do niego Sadie z pewnym wyrzutem.
„Cieszy, to za mocno powiedziane“ — od-