Przejdź do zawartości

Strona:PL Doyle - Tragedja Koroska.pdf/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nich białe postacie. Niebo wisiało nad nimi, niby potworny zegar. Jakaś gwiazda migotała na samym poziomie jak latarnia. Spojrzeli: podniosła się na szerokość dłoni, a pod nią błyszczała inna. Godzina za godziną szeroki strumień płynął bez zadrżenia po granatowem tle, światy i gwiazdozbiory sunęły majestatycznie i lały się przez ciemny horyzont. Ogrom i wielkość były niejako pociechą dla nieszczęśliwych, bo ich własny los i osoby zdały się znikome i bez znaczenia wobec igrzyska najwyższych potęg. Powoli wielka procesja przemierzała niebo, wznosiła się, potem, przez pozorną powolność obrotu, trzymała się długo na wyżach, wreszcie zaczęła się spuszczać, aż dopóki na wschodzie nie pojawiła się pierwsza zimna szarość i w tej szarości więźniowie przerazili się nawzajem strasznym wyglądem swoich bladych twarzy.
Dzień zabijał ich upałem, a noc przyniosła jeszcze większą udrękę — zimno. Arabowie opatulili się w burnusy i poowijali głowy. Oni zaś bili się rękami dla rozgrzewki i marzli niemiłosiernie. Najbardziej cierpiała panna Adams, bo była chuda i z powodu wieku niedokrwista. Stephens zdjął z siebie kurtkę i zarzucił jej na ramiona. Jechał obok Sadie, gwizdał i wygadywał, jak gdyby chciał poka-