Strona:PL Doyle - Spiskowcy.pdf/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przeziębły, zgłodniały, pozbawiony wszelkiej życzliwości ludzkiej, rozkoszowałem się chwilę widokiem izby ogrzanej, nadzieją dobrej kolacji, długiej pogawędki przyjemnej...
Naraz młody człowiek położył książkę na stole, zbliżył się do okna i stanął przy nim, zanim zdążyłem cofnąć się pod ścianę.
Ujrzawszy mnie, wykrzyknął i poruszał rękami na znak powitania, potem pobiegł drzwi otworzyć. Stanął na progu, a wykwintna jego sylwetka wyraźnie się rysowała w ramach oświeconych.
— Ah! przyjaciele! — zawołał — tak długo na siebie każecie czekać!... Już się was nie spodziewałem!
— Przepraszam pana — rzekłem wyłaniając się z cieniu.
Nie dawszy mi dokończyć, odepchnął mnie silnem uderzeniem pięści, jednym susem jak tygrys, cofnął się do chaty i zatrzasnął drzwi za sobą.
Osłupiałem. Postępowanie tego człowieka nie licowało z jego wyglądem, z pięknością twarzy. Jaki mógł być powód tego gniewu?
— Mam do czynienia z warjatem — pomyślałem.
Miałem już odejść, kiedy nowe zdumienie przykuło mnie do mniejsca. Mówiłem już, że chata, do której los kroki moje skierował, była nędzna i zrujnowana. Cegły rozsypywały się, tynk odpadał kawałami, drzwi ze szparami od góry do dołu przepuszczały światło z wewnątrz.
Nie zauważyłem zrazu dużej dziury przy zawiasie, jak gdyby spróchniałe drzewo wypadło pod naciskiem żelaza, lecz obróciwszy się zobaczyłem, przez dziurę, w jasnem oświetleniu młodego człowieka, szukającego czegoś z pośpiechem w ubraniu.
Skrył się niebawem pod okapem komina i widziałem już tylko nogi jego w czarnych pończochach stojące na trzonie.
Szybkie to było jak mgnienie oka; w tej samej chwili