zeskoczył na ziemię i rzucił się do drzwi, które otworzył z powrotem.
— Kto pan jesteś? — odezwał się głosem drżącym ze wzruszenia.
Pomyślał trochę i dodał:
— Dlaczego pan chcesz wejść tutaj?... Dom nie wygląda zachęcająco.
— Panie — rzekłem zniecierpliwiony — jestem śmiertelnie zmęczony, nie odmawiaj schronienia. Od dwóch godzin błąkam się po tych strasznych trzęsawiskach!
— Nie spotkałeś pan nikogo? — zapytał z żywością.
— Nie, panie, nie spotkałem.
— Odsuń się pan trochę — rzekł — w tak ustronnem miejscu nie można nigdy być dość ostrożnym.
Usłuchałem, a on uchylił drzwi w ten sposób, że mógł wysunąć się do połowy. Nic nie mówił, lecz patrzył na mnie tak badawczo, iż pomimo woli mieszałem się.
— Jak się pan nazywa? — zaczął.
— Ludwik Laval — odpowiedziałem, nie dodając umyślnie de do nazwiska.
— Dokąd pan idzie?
— Szukam dachu, żeby odpocząć.
— Pan z Anglji przybywa?
— Przybywam z wybrzeża morskiego.
Pokręcił głową. Widocznie odpowiedzi moje nie zadawalały go.
— A więc nie — zawołał — nie mogę pana wpuścić.
— Jednak...
— Nie, nie, nie, to niemożebne!
— Zechciej pan zatem wskazać mi sposób wydostania się z tego trzęsawiska — błagałem.
Wskazał na światełka błyszczące po lewej stronie.
— Wioska — rzekł — dostaniesz się pan tam w kilka minut.
Strona:PL Doyle - Spiskowcy.pdf/22
Wygląd
Ta strona została przepisana.
