Strona:PL Doyle - Spiskowcy.pdf/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oh! tak, co tylko zażądają za trochę pożywienia, za kilka chwil snu na jakiej desce!
Jednak w miarę zbliżania, wydało mi się niepodobieństwem, ażeby istota ludzka mieszkała w tem miejscu złowrogiem, skąd nawet szczekanie psa nie dochodziło.
Bagnisko zmieniło się w staw, którego drzemiące wody otaczały nędzną chatę z zapadłym dachem. Światło błogosławione było w tej chacie, widziałem je teraz błyszczące po przez wąskie okienko.
Zgarbiony, smagany dzikim wichrem, zacząłem oddychać, gdy naraz światło znikło, a głowa mężczyzny ukazała się w ramie okiennej.
Głowa pozostała minutę, usunęła się odkrywając światło i niebawem znów powróciła. Powtórzyło się to kilka razy i zaniepokoiło mnie nieco.
Wygląd chaty wcale nie był zachęcający, podejrzane ruchy mężczyzny zdradzały obawę jakiej niespodzianki lub napadu.
— A jeżeli wpadnę w gniazdo złodziei?... Ah! nie, lepiej już trzęsawisko i wściekłość huraganu; byłem przynajmniej wolny... miałem przestrzeń dokoła siebie!
Lecz tak byłem zmęczony, nogi miałem posztywniałe, w głowie czułem zawrót, potykałem się przy najmniejszej przeszkodzie.
W końcu znużony wahaniem przebyłem przestrzeń dzielącą mnie od chaty i wzdłuż ściany posunąłem się aż do okna.
To, co zobaczyłem, wpłynęło na moje uspokojenie.
Przy dużym kominie, na którym paliło się drzewo, siedział młody człowiek uderzająco piękny. Ponieważ czytał z grubej książki, mogłem swobodnie go podziwiać. Twarz miał klasycznie owalną, płeć matową, włosy czarne związane w harcap jedwabną wstążką. Jedno trochę go tylko szpeciło; bardzo gruba warga dolna, opadająca; lecz cała twarz wyrażała niezwykłą słodycz i poezję, co odrazu brało za serce.