Strona:PL Doyle - Czerwonym szlakiem.pdf/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

większały panującą dokoła ciemność. Uginając się pod ciężarem, który dźwigał, wyczerpany zmęczeniem, Jefferson potykał się za każdym niemal krokiem: podtrzymywał w sercu otuchę jedynie myślą, że każdy krok taki zbliżał go do Lucy i że niósł ze sobą zapas żywności, który mu starczy do końca podróży.
Nareszcie stanął u wejścia do wąwozu, gdzie ich pozostawił. Nawet śród ciemności poznawał wyraźnie zarysy skał, które go otaczały. Ferrier i Lucy czekają niezawodnie z niepokojem na niego — myślał — albowiem nieobecność jego trwała prawie pięć godzin. Spodziewając się bliskiego spotkania, przyłożył dłonie do ust i huknął z całych sił radosne nawoływanie, jako sygnał, że nadchodzi. Gdy umilkł, czekał przez chwilę na odpowiedź. Nic jednak nie przerywało panującej dokoła ciszy, prócz jego własnego krzyku, który zatoczył się nieskończonem echem po samotnych wąwozach. Więc huknął raz drugi, silniej jeszcze i znów wiatr nie przyniósł mu żadnej odpowiedzi od przyjaciół, których opuścił przed kilku godzinami. Zdjął go lęk straszny, nieokreślony; popędził naprzód, jak szalony, gubiąc po drodze cenną żywność.
Gdy minął zakręt skały ujrzał przed sobą miejsce, gdzie był rozpalił ogień. Stos popiołu tlił się jeszcze, lecz widocznie od chwili odejścia Jeffersona nikt ognia nie podtrzymywał.
Grobowa cisza panowała dokoła. Obawy Jeffersona zmieniły się w pewność — poskoczył naprzód. W pobliżu dogasającego ogniska nie było żywej istoty: mężczyzna, dziewczyna, zwierzęta wszyscy znikli. Teraz już stało mu się oczywistem, że jakaś straszna i nagła katastrofa zdarzyła się podczas jego nieobecności — katastrofa, która ich pochłonęła i nie zostawiła żadnego śladu.
Oszołomiony tym nagłym ciosem, Jefferson uczuł zawrót głowy i musiał się oprzeć na strzel-