Strona:PL Doyle - Czerwonym szlakiem.pdf/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nych zaczynała tracić przytomność a ręka jej popuszczała cugle. Kurz i zaduch unoszący się z pośród zwierząt dławiły ją, i zrozpaczona chciała już zaprzestać dalszej walki, gdy nagle odezwał się tuż przy niej głos łagodny, zwiastujący pomoc: w tej samej chwili żylasta brunatna dłoń schwytała wylękłego konia za uzdę i wyprowadziła go z pośród stada.
— Mam nadzieję, że się pani nic złego nie stało — rzekł wybawca, tonem pełnym szacunku.
Lucy spojrzała na jego twarz ogorzałą, energiczną i zaśmiała się.
— Przestraszyłam się okropnie — odparła z prostotą. — Ale, ktoby też pomyślał, że Poncho przelęknie się tak paru krów?
— Bóg łaskaw, że pani nie wyleciała z siodła — rzekł poważnie jej towarzysz, wysoki młodzieniec, o powierzchowności zdziczałej, siedzący na tęgim dereszowatym koniu, ubrany w strój myśliwski z grubego sukna, z długą strzelbą, przewieszoną przez ramię.
— Domyślam się, że pani jest córką Jana Ferriera — zaczął znów po chwili; — widziałem, jak pani wyjeżdżała z jego domu. Po powrocie, niechaj go pani zapyta, czy pamięta Jeffersonów Hopeów z St. Louis. Jeśli to ten sam Ferrier, którego mam na myśli, w takim razie jest to wielki przyjaciel mego ojca.
— Czy nie wolałby pan przyjść sam i zapytać? — rzekła nieśmiało.
Młodzieniec był widocznie tą propozycyą zachwycony, nagły blask rozgorzał w jego ciemnych oczach.
— Uczynię to z przyjemnością — odparł; — ale włóczymy się po górach od dwóch miesięcy i nie jesteśmy na wizyty przygotowani. Ferrier musi mnie przyjąć tak jak jestem.
— Winien panu niemało i ja również — rze-