Strona:PL Doyle - Czerwonym szlakiem.pdf/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kła; — on mnie bardzo kocha. Gdyby te krowy mnie stratowały, nie pocieszyłby się nigdy.
— Ani ja — odezwał się młodzieniec.
— Pan! Nie widzę dlaczego miałoby to pana dotknąć. Wszak pan nie jest nawet naszym przyjacielem.
Ogorzała twarz młodego myśliwego tak spochmurniała na te słowa, że Lucy roześmiała się głośno.
— Ja wcale nie to chciałam powiedzieć — rzekła; — ma się rozumieć, że pan teraz jest naszym przyjacielem. Musi pan nas odwiedzić. Ale teraz ruszam dalej w drogę, bo inaczej ojciec nie powierzy mi już nigdy swoich interesów w mieście. Do widzenia!
— Do widzenia! — odparł, unosząc swój wielki sombrero[1] i pochylając głowę nad drobną dłonią, która się do niego wyciągnęła.
Lucy zwróciła konia, zacięła go szpicrutą i popędziła, jak strzała, gościńcem, pozostawiając za sobą obłok kurzu.
Młody Jefferson Hope jechał z towarzyszami ponury i milczący. Przebywali oni w górach Nevada, szukając srebra i przyjeżdżali teraz do Salt Lakę City w nadziei znalezienia kapitału na eksploatacyę odkrytych żył. Dotąd Jefferson był równie gorliwie zajęty tą sprawą, jak jego towarzysze, ale niespodziewane zajście nadało myślom jego zupełnie inny kierunek. Widok młodej, urodziwej dziewczyny, świeżej i zdrowej, jak powiewy wiatru górskiego, poruszył do głębi jego namiętne, nieokiełznane serce.

Gdy znikła mu z oczu, zrozumiał, że w życiu jego nastąpił przewrót i że odtąd ani kopalnie srebra, ani żadna inna sprawa nie zdoła współzawo-

  1. Kapelusz z wielkimi skrzydłami (Przyp. tłóm.).