Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się, że indjanie spoglądali na nas ukradkiem z wyrazem przestrachu i zdziwienia.
Przed wieczorem przybyliśmy nad brzegi jeziora, a gdy, wynurzając się z zarośli, ujrzeliśmy przed sobą jasną taflę wody, nasi czerwonoskórzy sprzymierzeńcy wydali okrzyk radości i wyciągnęli przed siebie ręce. Widok, jaki nam się przedstawił, był istotnie piękny: cała flotylla czółen sunęła po wodzie w stronę brzegu, na którymśmy stali. Była oddalona od nas o kilka dobrych mil, ale płynęła z taką szybkością, iż niebawem wioślarze mogli nas rozpoznać. Wydali jednogłośnie grzmiący okrzyk radości i zerwawszy się na nogi potrząsnęli wiosłami i włóczniami; poczem wracając znów do wiosłowania, podpłynęli do brzegu, i, wyciągnąwszy czółna na ławicę piaskową, podbiegli ku nam, aby upaść na twarz przed młodym wodzem i powitać go głośnym okrzykiem. Wreszcie jeden z nich, starszy już człowiek, ustrojony w naszyjnik i bransoletę z kolorowego szkła i w jakąś wspaniałą, bursztynowo-centkowaną skórę, która zwieszała mu się z ramion, wysunął się naprzód i serdecznie ucałował młodzieńca, któregośmy uratowali. Potem przyjrzawszy nam się uważnie i zadawszy kilka pytań, podszedł ku nam z wielką godnością i kolejno nas ucałował. Na jego rozkaz cała gromada padła na ziemię przed nami, na znak hołdu.
Osobiście czułem się nieco onieśmielony, a nawet zakłopotany wobec takiej pokory, i toż same