Strona:PL Doyle - Świat zaginiony T2.pdf/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Idąc na samym końcu pochodu i przyglądając się moim towarzyszom, nie mogłem na ich widok powstrzymać uśmiechu. Czyż to był ten sam wytworny lord Roxton, z którym rozmawiałem na Albany, w mieszkaniu zalanem światłem elektrycznem, zdobnem w maty perskie i cenne obrazy? Lub czy to był ów imponujący profesor, którego ujrzałem przed olbrzymiem biurkiem we wspaniałym gabinecie domu przy Enmore Park? I wreszcie, czyż miałem przed sobą tę samą oschłą, nerwową postać uczonego, który ukazał mi się poraz pierwszy na zebraniu w Instytucie Zoologicznym? Żaden z włóczęgów, napotkanych na przedmieściu Londynu nie mógłby być równie obdartym i nędznym, jak owi trzej ludzie.
Zaledwie tydzień spędziliśmy na płaskowzgórzu, ale nasze zapasowe ubrania pozostały w obozie, na dole, a te któreśmy mieli na sobie ucierpiały srodze w ciągu tego tygodnia. Moje było w najlepszym stanie, dzięki temu, że uniknąłem łap małpoludzi. Trzej moi przyjaciele pogubili swoje kapelusze i musieli poobwiązywać głowy chustkami; odzienie ich wisiało w strzępach, a niegolone ich, brudne twarze były wprost do niepoznania.
Summerlee i Challenger posuwali się ociężale, ja, osłabiony poranną przygodą, wlokłem się z trudnością, a szyja moja, nadkręcona morderczym uściskiem była tak sztywną, jak patyk. Przedstawialiśmy istotnie pożałowania godny widok, i nie dziwię