Strona:PL De Montepin - Potworna matka.pdf/561

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mansardy otwierały się, jak tabakierka, mając widok na dachy.
Były dependent notariusza, zostawszy znacznym kupcem, rozmawiał z człowiekiem czterdziestoletnim, ubranym w żakiet wytarty, a w ręku trzymającym kapelusz filcowy, spłowiały i zmięty.
Gęste i zaniedbane włosy zasłaniały mu czoło. Suty zarost pokrywał trzy czwarte twarzy zwiędłej i pooranej.
Człowiek ten stał przed siedzącym Józefem Włoską.
— Dlaczego, — pytał go ten ostatni tonem ostrym — dlaczego nie przyszedłeś wczoraj rano tak, jak ja ci kazałem?...
— Powróciłem o drugiej w nocy — odpowiedział brodacz — a na południe musiałem już być w Joinville.
— To chociaż dziś z rana mogłeś się tu stawić...
— Głowa mnie bolała.
— To znaczy, że się upiłeś...
— Tak, lecz dopiero wróciwszy do Paryża, widząc poprzednio wszystko, co powinienem był widzieć, i jeżeli się upiłem, to wbrew mojej woli...
— Strzeż się, Tristanie!... Nieszczęsny przeznaczeniem opojów jest zdychać na słomie!... Zostawszy właścicielem zakładu, ulitowałem się nad tobą, znałem cię bowiem w lepszym bycie, i chętnie udzieliłem ci pożyczki, bo dałeś mi słowo honoru, że nie będziesz się upijał.
— To prawda...
— A jednak nie dotrzymałeś słowa!... Upiłeś się...
— Niewiele potrzeba, ażeby mi zaczmerało w głowie.
— Tym bardziej, powinieneś powstrzymać się zupełnie... Tym razem jeszcze ci przebaczam, lecz żeby to było po raz ostatni... Czy wszystko spełniłeś, com ci zalecił?
— Tak... co do joty...
— Wesele?