Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powróci, zrobię porządek w mieszkaniu, a obiad mogę przyrządzić na godzinę siódmą.
— Dobrze, moje dziecko — rzekł Gaston i wyszedł, by połączyć się z Teresą, oczekującą go na drodze.
— Tak, to on — myślał Touret — to ten sam rzeźbiarz, którego widziałem w pracowni przy ulicy Bochardde-Saron, podczas gdy przeglądałem pokój córki Daumontów.
— Czy ten pan nie jest czasem malarzem? — zapytał Anusię.
— Czasami maluje, ale jest rzeźbiarzem, przynajmniej tak sam siebie nazywa. Czy pan go zna.
— Nie znam osobiście, ale często spotykałem go w Paryżu, w dzielnicy, w której mieszkam... Dawno już on tutaj przebywa?
— O, już chyba z pięć kwartałów.
— Ci artyści, nie odmawiają sobie niczego — rzekł Touret, śmiejąc się — mieszkanie w mieście, dom na wsi...
— Dla czegóż nie mogą sobie pozwolić, skoro mają pieniądze.
— A ten pan Duberive czy dużo zarabia?
— Nie rachowałem jego dochodów, ale zapewne że wiele, skoro regularnie wypłaca za mieszkanie, za życie i pensję mamce.
— Więc on musi mieć majątek?
— Chyba nie, bo słyszałem jak mówił, że żyje tylko z pracy.
— W takim razie dobry musi być z niego ro-