Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech Bóg czuwa nad nią! — rzekł z westchnieniem Robert.
— Zejdź na dół i powiedz odźwiernej, by przyszła do mnie pomówić w ważnym interesie. Nim ona nadejdzie, wybadam tymczasem Julję.
— Co ona może wiedzieć...
— I mnie się tak zdaje, wszakże nie zawodzi.
Robert zeszedł na dół... Eugenja zaś włożywszy na siebie szlafroczek, wezwała służącę.
Julja słyszała żywszą rozmowę, ale przywykła do częstych kłótni swych państwa, przypuszczała, że i teraz chodzi o jaką kwestję ośczędności.
— O której godzinie dziś rano wyszłaś z domu? — zapytała Eugenja.
— Jak zwykle, proszę pani, o wpół do siódmej.
— Czy drzwi od przedpokoju były zamknięte?
— Były zamknięte.
— Na dwa spusty?
— Nie, wcale nie były zamknięte na zamek.
— Czy widziałaś jaki list w pokoju stołowym?
— Widziałam... Leżał na stole, ale sprzątając położyłam go na kredensie.
— Czy w ostatnich dniach, gdy panna Teresa była samą, rozmawiała z tobą?
— Nie proszę pani.
— Dobrze, możesz odejść.
Julja odeszła, zastanawiając się napróżno nad znaczeniem tych pytań.
W tej chwili wszedł Robert z odźwierną.