Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ku oknu, szarpnęła roletę i zaczęła wzrokiem pożerać znane nam wyrazy.
— Ach! — zawołała głosem dzikim, syczącym, uderzając z wściekłością nogą o podłogę — nikczemna podła!...
Trudno się było łudzić. Ten krzyk rozpaczy nie pochodził z serca matczynego, które pęka na myśl o śmierci dziecka... był to krzyk wściekłości w obec niespodziewane nadziei.
I rzeczywiście zawód był zupełny, ostateczny. Śmierć Teresy rozwiewała wszystkie marzenia, których urzeczewistnienie zdawało się tak bliskiem.
— Nie — rzekła po chwili milczenia — nie, to rzecz niemożliwa, nie wierzę w to... nie wierzę, i z rozrzuconemi włosami, w jednej koszuli tylko, pobiegła do pokoju córki, i jakby w przystępie warjacji zaczęła go przetrząsać, poruszając i podnosząc wszystkie sprzęty i ubranie w garderóbce, jakby podziewała się znaleźć kryjącą się za niem Teresę.
— Więc prawda! — bełkotała na pół przytomna macocha. — Musiała się zabić... podła!... zrujnowała nas!... Bywajcie zdrowe marzenia złote!... Znowu bieda... nędza... i już do śmierci!... Ach! bądź przeklęta, córko wyrodna!...
Robert Daumont nie wiele był wart, w każdym razie więcej od swej żony. Wstrętna słowa Eugenji oburzyły go tak, że zdobył się na odwagę wyrzec:
— Nie płacz nad przyszłością, którą utraciliśmy i nie przeklinaj dziecka... Powinnaś żałować, bo jeśli Teresa nie żyje, to tyś ją zabiła!